-
Fragmenty "Ciemnej strony Księżyca"
Ostatnie promienie kryjącego się za górami słońca zabarwiły śnieg na pomarańczowo. Masywny, widoczny z daleka, budzący respekt skalisty szczyt Mont Blanc przytłaczał swoim ogromem. Spojrzałem na zegarek, opuściłem gogle na oczy i ruszyłem w dół.
Pęd powietrza szumiał w uszach. Mroźne powietrze kłuło moje niegolone od kilku dni policzki, a adrenalina spowodowała przyspieszone bicie serca.
Zjazd pieczołowicie utrzymaną nartostradą nie trwał długo. Po dwóch kwadransach pokonywania stromizn i muld, zatrzymałem się na małej polance. Wczoraj odkryłem skrót prowadzący prosto do pensjonatu pani Pochet. Bez konieczności marszu od dolnej stacji wyciągu krętą szosą, która kończyła się przy zacisznym „le chalet” sympatycznej Francuzki.
Po chwili zjeżdżałem ostrożnie „pługiem” wąską, mroczną ścieżką, starając się nie zaczepić cennymi deskami o kryjące się pod śniegowym puchem korzenie strzelistych jodeł.
– Bonsoir, madame! – krzyknąłem do odgarniającej śnieg gospodyni, efektownie kantując krawędziami nart i wyhamowując dwa metry od zaskoczonej kobiety.
– Bonsoir, monsieur Paul – osłoniła przed białą fontanną wciąż ładną, pomimo dojrzałego wieku, twarz.
– Jakie są dziś warunki na górze? – zapytała, poprawiając kolorową, wełnianą czapeczkę, spod której wymykały się niesforne czarne kosmyki.
– Znakomite – uśmiechnąłem się promiennie i odpiąłem narty.
– W radio podali, że nastąpi załamanie pogody – popatrzyła badawczym wzrokiem na ciemniejące niebo. – Ci nowi goście będą zawiedzeni – dodała, spoglądając na mój wynajęty w Lyonie samochód, jakby oceniając pojemność niewielkiego parkingu.
– Jacy goście? – zapytałem, krzywiąc się lekko.
– Oj, panie Pawle... Myślał pan, że spędzimy ponad tydzień tylko we dwoje? – uśmiechnęła się kokieteryjnie. – Ja muszę z czegoś żyć, a trzy pokoje są wolne. To zresztą pana rodacy. Czwórka z Varsovie i jedna para z... Olshtin – zmarszczyła brwi, wymawiając trudną dla Francuzów nazwę stolicy Warmii i Mazur. – Powinni być jutro rano – dodała.
– Marianne, mam do pani prośbę. Proszę im nie mówić, że jestem Polakiem, dobrze?
– Dlaczego? Myślałam, że wasz naród jest bardzo towarzyski – zdziwiła się i popatrzyła mi w oczy. – Jak się gdzieś spotkacie, to od razu wyciągacie tę waszą vodka i się świetnie bawicie.
– No właśnie. Ale ja chciałbym najpierw zorientować się, czy akurat z tymi gośćmi chciałbym pić tę... naszą vodka.
– Jak pan sobie życzy – mrugnęła porozumiewawczo.
– Za to spełnię każde pani życzenie, pani Marianno – uśmiechnąłem się moim najbardziej eksportowym uśmiechem.
– Każde? – zarumieniła się albo tylko tak mi się wydawało. – To proszę się przebrać. I odśnieży mi pan parking – zaśmiała się.
***********
Obudził mnie szum wiatru. Za oknem było już jasno, ale światło słoneczne z trudem przedzierało się przez gęstą zasłonę chmur. Masyw Mont Blanc, który witał mnie od zeszłego tygodnia co rano, zniknął w mleczno-szarych kłębach.
Stanąłem w oknie, rozpinając guziki piżamy. Na parkingu pojawił się ciemny opel kombi z podwarszawską rejestracją.
Z braku lepszego zajęcia obserwowałem czwórkę przybyłych, wypakowujących bagaże.
Dwaj mężczyźni w puchowych kurtkach siłowali się z zapięciami dachowego bagażnika, do którego przytroczony był sprzęt narciarski.
Ich partnerki, których wiek określiłbym jako balzakowski, krążyły pomiędzy uniesioną tylną klapą samochodu a drzwiami gościnnego domku Marianny.
Pod rozpiętymi kurteczkami zauważyłem atrakcyjne krągłości. Jedna z pań, ta z dłuższymi włosami w kolorze kasztana, pośliznęła się na lodzie i jej biust zafalował pod swetrem. Druga, krótkowłosa blondynka, pomogła koleżance pozbierać rozsypane przedmioty, po czym obie zniknęły z zasięgu mojego wzroku.
Ich, jak się później dowiedziałem – małżonkowie, uporali się z pokrytymi szadzią zameczkami i objuczeni nartami podreptali śladem kobiet.
Z parteru dobiegł mnie szmer rozmów. Nie wyłowiłem poszczególnych słów, ale odniosłem wrażenie, że dialogi z Marianną toczą się po angielsku.
Otworzyłem drzwi łazienki i po chwili delektowałem się gorącym prysznicem.
Kawę zrobiłem sam i wypiłem ją w pokoju. Na śniadanie, serwowane przez gospodynię w jadalni, zszedłem pół godziny później odświeżony, ogolony i zaciekawiony.
– To jest monsieur Paul. Przyjechał z Lyonu.
Marianna uśmiechnęła się leciutko, przedstawiając mnie przybyszom, pałaszującym świeże bułeczki z dżemem.
– Bonjour – zwróciłem się do siedzących i zająłem miejsce przy długiej ławie.
– Żadne z nas nie zna francuskiego.
Brodaty facet odstawił trzymaną w dłoni szklankę z wodą. – Czy możemy rozmawiać po angielsku? – zapytał.
– Any problem – odparłem, smarując croissanta kremem czekoladowym.
– Ja mam na imię Karol. To moja żona, Ewa – wskazał na blondynkę. – A ten łysawy to Wojtek z małżonką, Beatą. Jesteśmy z Warszawy, a pan tutejszy?
Głos miał sympatyczny, choć wyczuwało się w nim władczość. Co najmniej szef działu w korpo – obstawiłem w myślach.
– Ja dużo podróżuję po świecie. Ostatnio zakotwiczyłem w Lyonie – udzieliłem celowo enigmatycznej odpowiedzi.
– Piękne miasto. Na wzgórzach – pochwalił się znajomością departamentu o wdzięcznej nazwie Rodan.
– Zgadzam się w pełni z pańską oceną. Mogę prosić o cukier?
Karol podał mi cukierniczkę.
– Jeździ pan na nartach? – zapytał.
– Tak. Uwielbiam to. Ale obawiam się, że dziś nikt nie pojeździ – wskazałem okno. – Przy takiej pogodzie zamykają wyciągi.
– Faktycznie. Od granicy wlekliśmy się we mgle. I wiatr się potem zerwał. Myśli pan, że to długo potrwa?
– Nobody knows... – zamyśliłem się, bo wciąż czułem niedosyt szusowania.
– A tak chcieliśmy już dziś wjechać na górę... – Karol wydawał się bardzo przygnębiony.
– Nie jesteście zmęczeni podróżą?
– Zmienialiśmy się z Wojtkiem za kółkiem. A nasze damy słodko spały już od Krakowa – zaśmiał się.
– Skoro nie możemy na narty, to może wyskoczymy do Chamonix? Zapasy byśmy uzupełnili przy okazji – włączył się do rozmowy łysiejący, czyniąc to taktownie po angielsku.
– Ja wykorzystam przerwę w sportach zimowych na lekturę – odmówiłem grzecznie udziału w eskapadzie.
– Co pan aktualnie czyta? – zainteresował się Karol.
– „Sto dwadzieścia dni Sodomy” Markiza de Sade – odparłem szczerze.
– O, lubi pan libertyńskie fantazje? – zachichotał mój rozmówca, a dwie panie spojrzały na mnie z zaskakującym zainteresowaniem.
– Lubię wszystko, co wykracza poza sztywne ramy – odpowiedziałem przyjaźnie. Ale widzę, że zna pan twórczość Markiza?
– Coś mi się obiło o uszy – zaczerwienił się leciutko, a jego żona wbiła w niego podejrzliwy wzrok.
– Pojedziecie z nami do Chamonix? – Wojtek zwrócił się po polsku do kobiet.
– Nie chce nam się, prawda Ewa? – odpowiedziała Beata. – Zostaniemy i będziemy plotkować. Dawno nie miałyśmy okazji – dodała, znacząco spoglądając na blondynkę, jednocześnie potrząsając kasztanową grzywą jak wypuszczona na łąkę klacz.
– To ja rozpalę w kominku – odezwała się milcząca dotąd Marianna i wstała od stołu.
Gdy towarzystwo rozeszło się do pokojów, spojrzała na mnie figlarnie.
– I jak pierwsze wrażenia? Będzie pan skłonny napić się z nimi tej waszej vodka?
– Jeszcze nie wiem, pani Marianno. Zresztą brakuje jednej pary, nieprawdaż?
Jak za dotknięciem magicznej różdżki, na parking wtoczyła się biała mazda.
Pierwszy wysiadł barczysty, wysoki mężczyzna. Obszedł samochód i kurtuazyjnie otworzył drzwi pasażera. Krótki kożuszek nie pozwolił mi precyzyjnie ocenić figury, ale trzydziestokilkuletnia kobieta oszałamiała urodą. Jej długie ciemne włosy rozsypały się na ramionach, a płynne, miękkie ruchy budziły skojarzenie ze skradającym się kotem.
Para zapukała do drzwi.
– Welcome! Nareszcie! Już myślałam, że mieliście problemy po drodze! – Marianna wyglądała na autentycznie zatroskaną.
– Mój mąż przestrzega przepisów ruchu drogowego aż do przesady – zaśmiała się kobieta. – Jestem Barbara, a to Marek.
– A to jest monsieur Paul z Lyonu – gospodyni ponownie dotrzymała danego mi słowa.
– Jesteście parą? – zadała bezceremonialne pytanie Basia.
Marianna speszyła się lekko, ale nie straciła rezonu.
– Nie. Pan Paul jest turystą jak wszyscy moi goście – odparła, rzucając mi dziwne spojrzenie.
– Proszę wybaczyć mojej żonie – wtrącił się do rozmowy czterdziestoletni facet przedstawiony jako Marek. – Jest bardzo... bezpośrednia – dodał z uśmiechem.
– Mówicie państwo może po francusku? – zapytałem dla pewności.
– Niestety nie – odparł w języku Szekspira. – Jesteśmy trochę zmęczeni. Czy moglibyśmy zobaczyć nasz pokój?
– Jest na piętrze. Numer cztery. Oto klucz. Może zjedzą państwo śniadanie? – zaproponowała Marianna.
– Dziękujemy. Przekąsiliśmy coś po drodze. Teraz myślimy tylko o łóżku. To znaczy o spaniu – poprawiła się błyskawicznie Basia. – Marek, przynieś bagaże. Ja muszę szybko do łazienki – wzięła klucz i pobiegła na górę.
Mąż posłusznie spełnił prośbę i po chwili oboje wraz z walizkami zniknęli w swoim lokum.
Mój wyostrzony zmysł słuchu zarejestrował po kwadransie dobiegające stamtąd odgłosy, które świadczyły raczej o dużym temperamencie. Nie o potrzebie snu.
Nie przywieźli nart? – zdziwiłem się w myślach.
***********
Dom Marianny dzielił się na dwie części. Dla turystów przeznaczyła cztery przytulne pokoje z łazienkami. Wszystkie mieściły się na piętrze. Na parterze goście mieli do dyspozycji salon z kominkiem, jadalnię i wspólną kuchnię.
Pozostałą powierzchnię zajmował prywatny świat czterdziestopięcioletniej Francuzki. Pozostawiła sobie w nim sypialnię i dwa pokoje, drugą sporą kuchnię oraz oczywiście łazienkę.
Świat gości i świat Marianny dzieliła wyraźna granica: solidne, zamykane na kilka zamków drzwi w salonie. Kobieta korzystała z osobnego wejścia z tyłu pensjonatu. W ukrytym przed ciekawskimi oczami ogrodzie, za wysokim żywopłotem, stał niewielki garaż, w którym trzymała swoje stare renault. Z tego, co się zorientowałem, kilka lat temu zmarł jej mąż i od tej pory prowadziła życie samotniczki. Samotniczki wśród turystów pojawiających się i znikających jak fale przypływów i odpływów.
Była ładna. Jej zgrabne nogi i jędrne piersi przyciągałyby wielu facetów. Gdyby tylko tego chciała.
Jednak wdowa wolała swoją samotność i dumną niezależność.
Siedząc w fotelu z książką w ręku, spoglądając od czasu do czasu na płonące w kominku polana, myślałem o alpejskiej alienacji.
Ewa i Beata zeszły na dół. Skinęły mi uprzejmie głowami i usiadły na ustawionej pod ścianą kanapie. Nie obawiałem się dekonspiracji. „Sto dwadzieścia dni Sodomy”, które czytałem, było francuskim wydaniem kontrowersyjnego dzieła.
Pierwsza odezwała się Beata.
– Niezłe ciacho z tego Francuza, no powiedz sama.
– Nie mnie to oceniać. Ale faktycznie przystojny, przyznam.
– Ma taką typową południową urodę. Wysportowany, mimo że starszy od nas o ładnych parę lat, sylwetka mniam... Ciemna cera, kręcone włosy... No i spójrz na jego spodnie. Widać, że ma czym... no sama wiesz, co – zaśmiała się Beata. – Ciekawe, czy językiem też potrafi... Widziałaś numer rejestracyjny jego samochodu?
– Nie bardzo rozumiem. Co to ma do rzeczy? – zapytała Ewa.
– Zawiera liczbę „69” – rozmarzyła się kasztanowłosa.
– Głupia jesteś. To wyróżnik departamentu. Wiem, bo mi Karol to kiedyś tłumaczył. To jak u nas pierwsze litery tablic, a nie jakieś oralne głupoty.
Powstrzymałem parsknięcie śmiechem, udając zatopionego w lekturze. Nasłuchiwałem z coraz większą ciekawością.
Zdziwiona Beata aż potrząsnęła włosami.
– Ewka, a od kiedy ty oral nazywasz głupotami?
– Nie chce mi się o tym gadać – padła odpowiedź.
– Wy z Karolem macie kryzys, czy co?
– Powiedzmy, że on zaczął mieć zachcianki, po których odechciało mi się seksu.
– Z nim czy w ogóle? I jakie to były pomysły?
– Nie wiem, czy w ogóle. Ale od czasu, gdy wpadł na pomysł z bzykaniem analnym, to...
– Zrobiliście to wreszcie? – Beata sięgnęła do torby, z której wyciągnęła puszkę piwa. Otworzyła ją i przechyliła do ust.
– Zwariowałaś? Ja i takie rzeczy?
Blondynka wyglądała na szczerze oburzoną.
– No, jakie? Przecież to normalne.
– Może dla ciebie, Betina. Ty to robisz z Wojtkiem?
Zapytana nie odpowiedziała od razu. Wypiła duszkiem przynajmniej jedną trzecią zawartości puszki.
– A kto powiedział, że z Wojtkiem? On by raczej do ciebie pasował z tym zacofaniem – rzuciła z przekąsem.
– Chcesz powiedzieć, że... ty go zdradzasz?!
Oczy Ewy rozszerzyły się. Czekała w napięciu na odpowiedź koleżanki, ale za oknem rozległ się warkot silnika. Panowie wrócili z Chamonix. Wysiedli z opla i taszcząc dwie ogromne torby, ostrożnie stąpali po śliskiej kostce brukowej parkingu.
Zapadła cisza, w której trzaski płonących szczap brzmiały jak wystrzały.
***********
Para z Olsztyna łatwo nawiązała kontakt z pozostałymi. Późnym popołudniem wyszli wreszcie z pokoju i siedząc przy kominku, dołączyli do rozmów warszawskiego towarzystwa. Na mnie przestano zwracać uwagę.
Kolację spożywaliśmy już w gronie ośmiu osób. Francuska kolacja różni się od naszej. Jest to obfity wielodaniowy posiłek, coś jak nasz swojski obiad.
Podziwiałem zdolności kulinarne i pracowitość Marianny, która sama gotowała dla gości, zwyczajowo towarzysząc im przy jedzeniu.
Siedziałem obok Francuzki i toczyłem z nią luźną pogawędkę w obcym dla współbiesiadników języku.
Nagle brodacz uniósł kieliszek wina.
– Chcę wznieść toast za rodaków spotkanie – powiedział po angielsku. – I za naszych przemiłych gospodarzy! – dodał, patrząc na mnie i Mariannę.
– Nie jestem tu gospodarzem, panie Karolu, ale za zdrowie uroczej pani Pochet chętnie wypiję – uniosłem szkło.
– A wie pan, mister Paul, że pasujecie do siebie? Mówię to panu jako szef HR w firmie. Znam się na ludziach – dodał i umoczył wargi w czerwonym merlocie.
W oczach właścicielki pensjonatu zobaczyłem zawstydzenie.
– Za zdrowie gości! – powiedziała szybko i równie szybko wypiła całą zawartość swojego kieliszka.
– Może jakaś impreza zapoznawcza? Co wy na to? – Beata zaklaskała dłońmi jak wodzirej na balu.
– Nie mam nic przeciwko temu – Marianna spojrzała na mnie prowokująco.
Zmrużyłem oczy nieco zaskoczony. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem.
– Pan Paul chyba woli czytać te swoje bezeceństwa – usłyszałem głos Ewy. Nie byłem pewien, czy więcej w nim było ironii, czy zgorszenia.
– Przegłosowaliście mnie – powiedziałem. – Dobrze, że czasy Markiza de Sade dawno minęły – dodałem.
– W dzisiejszych ludzie są mniej perwersyjni? – zapytał Karol.
– Nie o to mi chodziło. Markiz spędził niemałą część życia w więzieniu. Za rozpustę. Dziś to mniej ryzykowne. Taką mam nadzieję – uśmiechnąłem się.
– Za te słowa stawiam panu butelkę „Żubrówki” – wtrącił się do rozmowy barczysty Marek. – To jak? Za godzinę spotykamy się przy kominku? – zapytał retorycznie, wstał od stołu, a w ślad za nim zrobiła to piękna Basia.
***********
Za oknami świszczał wiatr. W kominku wesoło buzował ogień. Rozruszane sporą dawką wypitego alkoholu towarzystwo bawiło się świetnie. Opowiadane w dwóch językach dowcipy wywoływały salwy śmiechu.
– Czy możemy włączyć muzykę? – zapytała Beata, zwracając się do Marianny.
– Oczywiście. Tu jest pilot od wieży. Chcecie posłuchać francuskich piosenek?
Gospodyni była już lekko wstawiona. Kilka toastów polską wódką zrobiło swoje.
Po chwili salon rozbrzmiał skocznymi taktami przeboju francuskiej kapeli rockowej.
– Zatańczymy, Paul? – Beata stanęła przede mną i popatrzyła zachęcająco. Miała na sobie obcisłą, zieloną sukienkę uwydatniającą krągłości ciała.
– Z przyjemnością – odpowiedziałem, podnosząc się z fotela.
– Nie wiedziałam, że masz tyle energii – stwierdziła po chwili, gdy wykonałem kilka szalonych figur, pamiętanych jeszcze z czasów szkolnych dyskotek. Okręciłem kobietą jeszcze raz i spojrzałem skromnie w jej oczy.
– Stara gwardia bywa niedoceniana – uśmiechnąłem się. – Dziękuję za taniec, Beata.
W miarę pitych drinków, granice oficjalnych form znikały. Wszyscy byliśmy już „na ty”.
Nasz taniec zachęcił innych. W sporym salonie zawirowały w pląsach dwie pary. Tylko Wojtek siedział w swoim fotelu i wciąż sączył wódkę z colą. Wzrok miał mętny, a ruchy coraz bardziej powolne.
Gospodyni stała z kieliszkiem w dłoni i zamyślona patrzyła w ogień.
Podszedłem do niej.
– Marianno, dobrze się czujesz?
– Dobrze. Właśnie za dobrze...– nie oderwała wzroku od płomieni.
– Co masz na myśli?
– Nic szczególnego, Paul. Może wasze polskie klimaty coś we mnie obudziły? Może ja za długo jestem sama?
Z głośników popłynęły dźwięki „Emmanuelle”.
– Zatańczysz ze mną? – zapytałem cicho.
Odwróciła wzrok od kominka i skinęła głową.
„Mélodie d'amour chantait le cœur d'Emmanuelle... Qui bat cœur à corps perdu... Mélodie d'amour chantait le corps d'Emmanuelle... Qui vit corps à cœur déçu...”
Łagodna, powolna muzyka ze słynnego erotycznego filmu wypełniła salon. Francuzka przylgnęła do mnie całym ciałem. Poczułem ekscytujący dreszcz.
Tańczyła, dopasowując się ulegle do każdego mojego ruchu. Nasze biodra nie oddalały się od siebie nawet o centymetr. Fala gorąca oblała mi głowę. Czułem ciepło oddechu kobiety na szyi, a jej dłonie błądziły po moim karku.
Gdy Pierre Bachelet przestał śpiewać i zapadła cisza, znieruchomieliśmy. Marianne podniosła wzrok i patrzyła mi w oczy. Nie mówiła nic. Nie musiała.
Stojący obok Karola Marek zaczął mu szeptać coś do ucha.
– Słuchajcie, chyba czas kończyć imprezę – powiedział głośno brodacz. – Wojtek już ledwo zipie, a jutro też jest dzień. Pora spać – zakończył przemowę i wspólnie z Markiem podnieśli bezwładnego łysiejącego kolegę z fotela.
– Jak to? – zaprotestowała Beata. – Dopiero północ.
Spojrzała z żalem na trzech mężczyzn.
– Tak to.
Karol zrobił znaczącą minę i dyskretnie wskazał dłonią Mariannę, która wciąż obejmowała mnie jedną ręką.
– Możemy posprzątać jutro? – zapytał przytomnie Marek.
– Możecie... – szepnęła Marianna.
Stukot oddalających się kroków moich rodaków ucichł. Zostaliśmy sami.
– Nie powinniśmy zgasić na noc żaru w kominku? – zapytałem głupio.
– Nie musimy gasić żadnego żaru, Paul. Chyba, że go nie lubisz...
Poczułem aksamitne wargi na ustach. Rozchyliła je. Miała ciepły i delikatny język o smaku drinka.
– Viens... – wskazała masywne drzwi oddzielające jej świat od mojego. Otworzyła je i poprowadziła mnie do sypialni.
Obudziłem się tknięty dziwnym przeczuciem zagrożenia.
Marianne spała obok. Za oknami dzień wypierał nocny mrok pierwszymi promieniami słońca.
Spojrzałem na odsłoniętą pierś Francuzki i wyciągnąłem dłoń w kierunku ciemnego sutka. W połowie drogi moja ręka znieruchomiała.
Do uszu dobiegł basowy grzmot. Narastał z sekundy na sekundę. Po chwili doszły wibracje. Cały dom zaczął drżeć w posadach.
Zerwałem się na równe nogi i podbiegłem do okna.
Góry zniknęły. Zamiast nich pojawiła się biała, rosnąca w oczach ściana.
Poczułem ściskającą mi ramię dłoń.
– Avalanche... – wyszeptała wyrwana ze snu Marianne, wpatrzona w widok za oknem.
– Lawina... – powtórzyłem za nią.
Masa obsuwającego się ze zbocza śniegu przemknęła kilkadziesiąt metrów od pensjonatu. W powietrzu unosił się biały pył. Gniewny pomruk ucichł, drgania ustały. Zapadła martwa cisza.
Z piętra rozległy się okrzyki przerażonych kobiet i trzaskanie drzwi.
Ubrałem się błyskawiczne. To samo zrobiła Marianne. Wbiegliśmy do salonu, w którym już stali niekompletnie odziani goście.
– Co to było? Lawina? – Marek wykazał się opanowaniem i trzeźwą oceną sytuacji.
– Tak. Lawina. Przeszła na szczęście obok nas. Ale wygląda na to, że jesteśmy odcięci. Drogi do Chamonix już nie ma – wyrzuciłem z siebie kilka zdań.
Zrobiły piorunujące wrażenie. Odezwałem się bowiem po polsku.